niedziela, 31 stycznia 2016

Niekosmetyczna niedziela - gadżety kobiety + KONKURS



W dzisiejszym zelektronizowanym i skomputeryzowanym do granic możliwości świecie, każda z nas ma w torebce, aktówce, na biurku czy toaletce gadżety, bez których nie wyobraża sobie funkcjonowania. Do moich absolutnych must have należą telefon (kiedyś zwykła, acz niemal niezniszczalna Nokia, obecnie smartfon), tablet, laptop z którego korzystam w domu, a od niedawna power bank. I o tym ostatnim będzie dzisiejszy post.

Swój pierwszy telefon komórkowy dostałam w III klasie liceum. Była to średniej wielkości "cegła" marki Panasonic, z jednokolorowym wyświetlaczem, na kartę SIM wielkości karty płatniczej, a sms'y i rozmowy kosztowały majątek. Ponadto wielkość wiadomości sms była ograniczona ilością znaków, których przekroczenie skutkowało podzieleniem wiadomości, a więc dopłatą za kolejną wiadomość. Komórka ta miała jedną zaletę, bateria wytrzymywała nawet 2 tygodnie.

Dzisiejsze telefony z mnogością funcji, Wi-Fi, GPS, 3G, 5F i wodotryskiem zżerają baterię w tempie ekspresowym, moja często nie wytrzymuje nawet jednego pełnego dnia na jednym ładowaniu, a nie zawsze mam dostęp do ładowarki i gniazdka. Wtedy przydaje się małe, sprytne urządzenie jakim jest power bank.


Pierwszy power bank w mojej kolekcji kupiłam około 1,5 roku temu, gdy wyjeżdżając podczas wakacji pod namioty (tak, wiem, ja i namioty...) wiedziałam, że dostęp do klasycznego gniazdka będzie ograniczony. Małe, eleganckie urządzenie w aluminiowej, a więc trwałej i odpornej, obudowie, płaskie i lekkie (waży zaledwie 222 gramy), mające pojemność 10 000 mAh spokojnie wystarcza, by naładować mój smartfon do pełna niemal 4 razy, a tablet ok. 2 razy. Do zestawu dołączony był kabelek USB-microUSB z dodatkowymi końcówkami przeznaczonymi do ładowania iPhone'a, jeśli ktoś takowego ma.


Gdy marka NavRoad NEXO wypuściła kolejny power bank powerBOX style w zaledwie rok później, skusiłam się również na niego. Tym razem obudowa jest wykonana z plastiku, ale wygląda bardzo elegancko i jest niemniej trwała niż aluminiowa. Wyglądem przypomina etui na okulary czy małą kosmetyczkę, ma również te zaletę w porównaniu ze swoim starszym bratem, że się zupełnie nie rysuje (satynowe aluminium niestety miało do tego tendencje). Pojemność to również 10 000 mAh. Sam power bank jest trochę cięższy od pierwszego (236 gramów), jednak zupełnie to w niczym nie przeszkadza, bo jego wymiary sprawiają, że jest niezwykle poręczny i mobilny.
Dzięki temu, że posiadam dwa takie urządzenia, nie muszę się martwić, że mój smartfon czy tablet pozostaną bez energii, a ja bez kontaktu ze światem ;) Jeden się ładuje w domu, drugi mam zawsze w torebce i używam ich zamiennie.
Jedyną jak dla mnie wadą tych dwóch power banków jest czas ich pełnego ładowania, jednak biorąc pod uwagę ich pojemność, nie jest to nic dziwnego i naładowanie ich "do pełna" musi swoje potrwać.


Pod koniec zeszłego roku oferta produktowa marki powiększyła się o 3 kolejne modele, z których dwa znalazły się również w moim domu (czy to już uzależnienie?).
PowerBOX flashlight to mocna latarka o pojemności 2 000 mAh, która w awaryjnej sytuacji może służyć jako klasyczny power bank. Wprawdzie nie naładujemy nim telefonu kilkukrotnie, ale gdy nagle zabraknie nam baterii w telefonie, spokojnie możemy go podładować. Aluminiowa obudowa dodaje nie tylko uroku, ale sprawia, że latarka jest trwała i odporna. Światło jakie daje ma chłodny odcień o mocy 150 lumenów, a jego regulowany strumień sięga nawet 100 metrów. Myślę, że każda z nas powinna mieć w domu (a nawet w torebce) niezawodna latarkę, która nie tylko nie wymaga dodatkowych baterii, ale sama może być taką zewnętrzną baterią, w razie potrzeby.


Last but not least (wybaczcie to określenie, ale strasznie mi się podoba, a nie ma polskiego odpowiednika, który tak dobrze by oddawał ten przekaz) urządzenie, które znalazło we mnie (a raczej w moim mężu) swojego odbiorcę to powerBOX jump starter. Jest to nie tylko klasyczny power bank o pojemności 6 000 mAh, może on bowiem służyć również jako awaryjne zasilanie naszego samochodu gdy akumulatorowi zabraknie mocy do samodzielnego odpalenia. Idealnie sprawdzi się w zimowe mrozy. Producent zapewnia, że urządzenie zostało dokładnie przetestowane przed wprowadzeniem na rynek i działa tak, jak powinno. Sprawdzi się wprawdzie tylko do silników benzynowych o pojemności do 2 litrów (diesel, nawet najmniejszy, ma niestety zbyt wysoki moment obrotowy*), jednak uważam, że to doskonałe rozwiązanie awaryjne.
W zestawie znajdziemy eleganckie urządzenie w aluminiowej obudowie w kolorze grafitowym, kable USB-microUSB oraz odpowiednio oznaczone klemy do podłączenia power banka do samochodowego akumulatora i eleganckie etui mieszczące cały zestaw. W zestawie znajduje się także ładowarka samochodowa z dodatkowym gniazdem USB oraz dokładna instrukcja jak poprawnie używać power banka m.in. do awaryjnego odpalenia silnika, aby było to skuteczne i nie zniszczyło samego urządzenia. W obudowę wbudowana jest również dioda LED, która może służyć jako podręczna latarka, a także dodatkowe 4 diody (znajdujące się z resztą we wszystkich poza latarką power bankach marki) informujące o tym jaki jest poziom naładowania urządzenia (2 niebieskie i 2 czerwone, gdy świecą się tylko diody czerwone, a więc power bank jest naładowany w maksymalnie 50% niemożliwe jest odpalenie z jego pomocą samochodu).
Niewątpliwą zaletą tego jump startera jest jego niewygórowana cena w stosunku do produktów konkurencyjnych, na allegro kupimy go za niespełna 160 zł podczas gdy ceny urządzeń konkurencyjnych zaczynają się od ok. 300 zł, a skoro nie widać różnicy...


Ostatnim power bankiem w ofercie firmy jest powerBOX mini, jedyny, którego nie kupiłam na własne potrzeby, jednak tylko dlatego, że mając już 4 takie urządzenia kolejne jest mi po prostu niepotrzebne.
To małe i lekkie urządzenie o pojemności 4 400 mAh idealnie zmieści się do każdej damskiej torebki, a pojemność w zupełności wystarczy do pełnego naładowania przeciętnego smartfona. Elegancki i nowoczesny power bank w obudowie z solidnego tworzywa sztucznego utrzymany jest w jasnej kolorystyce, można go też szybko zamienić w podpórkę pod tablet czy smartfon, ma wbudowane lusterko, jakże przydatne każdej z nas ;) i diodę LED służącą jako podręczna latarka (oraz oczywiście 4 diody informujące o stanie poziomu naładowania urządzenie).


Wszystkie power banki NEXO powerBOX można ładować każdą ładowarką z końcówką microUSB, którą zapewne każdy z nas ma w domu. Jest to bowiem najpopularniejsza obecnie końcówka wśród użytkowej elektroniki**.


Na zakończenie mam dla Was KONKURS, w którym do wygrania jest najmniejszy power bank producenta, czyli NEXO powerBOX mini.
Aby go wygrać, należy być publicznym obserwatorem mojego bloga i na maila katarzyna@seredin.pl wysłać swoje zgłoszenie według wzoru:
- obserwuję jako:
- opisz w kilku zdaniach, czy zdarzyło Ci się kiedyś pozostać z kompletnie rozładowanym telefonem?


Konkurs trwa dwa tygodnie, od dzisiaj tj. 31. stycznia (niedziela) do 14. lutego (niedziela), a wyniki zostaną ogłoszone maksymalnie do środy, 17. lutego, na blogu i FB.

Serdecznie zapraszam Was do udziału w konkursie :)

* Wiem z nieoficjalnych źródeł ;), że podczas testów jednego z ogólnopolskich pism motoryzacyjnych powerBOX jump starter pomógł odpalić silnik diesla o pojemności 2 litrów.
** Nie dotyczy użytkowników iPhone'ów i innych urządzeń marki Apple.

Pozdrawiam,

wtorek, 26 stycznia 2016

Recenzja - Suchy szampon Professional Line, original

Gdy był największy boom w internecie, na blogach i YouTube na suche szampony Batiste, ja nie mogłam zrozumieć ich fenomenu. Nie wierzyłam, że są w stanie odświeżyć włosy na tyle, by można było spokojnie iść do pracy, bez tłustych, smętnie wiszących strąków. Poza tym uważałam, że poświęcenie 15 minut na umycie głowy, aby była świeża i pachnąca nie jest wcale wielkim poświęceniem.
Gdy te kultowe suche szampony pojawiły się w Biedronce stwierdziłam, że kupię i sama sprawdzę co w nich takiego wspaniałego. Szampon zużyłam w dość krótkim czasie i zachwycona jego działaniem kupiłam kolejny, tym razem produkt własny Biedronki. Czy i on sprawdził się równie dobrze jak słynny Batiste?

Dry Shampoo Professional Line
Suchy szampon, Original


Skład: Niestety nie znam się zupełnie na składach tego typu produktów. Ten jest dość krótki, za substancję wyciągającą nadmiar sebum służy skrobia ryżowa, w składzie znajdziemy także witaminę E i, niestety, alkohol.

Butane - gaz pędny
Propane - gaz pędny
Isobutane - gaz pędny
Oryza Sativa Starch (Rice) - skrobia ryżowa, absorbent, substancja wiążaca, substancja wypełniająca, regulator lepkości
Alcohol - substancja przeciwdrobnoustrojowa, maskująca, regulator lepkości, rozpuszczalnik
Polysorbate 20 - niejonowa substancja powierzchniowo czynna, solubilozator, 
PEG-20 Glyceryl Laurate - substancja powierzchniowo czynna
Water - woda, rozpuszczalnik
Tocopherol - witamina E, antyoksydant, substancja zapobiegająca podrażnieniom, hamująca TEWL, zapobiega powstawaniu stanów zapalnych
Linoleic Acid - substancja antystatyczna, oczyszczająca, kondycjonująca, substancja powierzchniowo czynna
Retinyl Palmitate - kondycjoner
Benzophenone-4 - filtr UV
Parfum - substancje zapachowe 
Źródło: Kosmopedia.org, CosIng


Cena regularna: niestety zupełnie nie pamiętam ile ten szampon kosztował, wydaje mi się, że ok. 8-9 zł
Pojemność: 200 ml (118 g)
Dostępność: sklepy Biedronka (nie wiem czy jest to produkt w stałej sprzedaży, czy jedynie pojawia się od czasu do czasu, dawno go już bowiem nie widziałam)

Pozostałe informacje:
Producent - Marba Sp. z o.o.
Produkt nie testowany na zwierzętach
Nieszkodliwy dla warstwy ozonowej

Szampon znajduje się w aluminiowej butelce, typowej dla lakierów do włosów czy dezodorantów, w kolorze złotym, z czarnym korkiem. Opakowanie wygląda elegancko i ekskluzywnie. Na włosach rozpylany jest za pomocą aerozolu, przycisk się nie zacina, rozprowadza produkt na włosach równomierną mgiełką. Zapach jest ciężki, duszący, ale da się wytrzymać. Wydajność oceniam jako średnią.


Obietnice producenta a rzeczywistość...
Według producenta, produkt odświeża włosy bez użycia wody, absorbuje sebum i nagromadzone zanieczyszczenia dzięki czemu włosy są puszyste i pełne blasku.
Rzeczywiście szampon absorbuje nadmiar sebum i wyraźnie odświeża włosy nawet na kolejne dwa dni, może trochę poprawia puszystość (zwiększa objętość?) włosów, jednak niestety bardzo je matowi. I nie jest to kwestia złego wyczesania nadmiaru produktu, bez względu na to jak długo włosy czeszę, po użyciu szamponu są po prostu matowe. Ale na pewno odświeża fryzurę, eliminuje tłuste strąki.
Pozwala użyskać dodatkowy dzień świeżości włosów bez konieczności ich mycia.
Z tym się zgodzę, pokusiłabym się nawet o stwierdzenie, że dwa dni.
Szapon wzbogacony komplesem witamin oraz składnikami chroniącymi przed szkodliwym działaniem promieni UV sprawia, że włosy są piękne i zdrowe.
Tu producenta trochę poniosło. "Kompleks witamin" ogranicza się do śladowych ilości witaminy E. Szampon też w żaden sposób nie sprawia, że włosy są zdrowsze. Wręcz przeciwnie, alkohol może wpływać na nie wysuszająco. Za to w składzie znajdziemy filtr UV.

Produkt pozostawia na włosach biały pył, który wymaga porządnego wyczesania, a podczas aplikacji uwalnia duszący zapach zbliżony do zapachu lakieru do włosów.


Reasumując, szampon z Biedronki spełnia swoje zadanie. Usuwa z włosów nadmiar sebum, wyraźnie je odświeża i daje nawet dodatkowe dwa dni "nowego życia". Wymaga porządnego wyczesania, bo bardzo bieli włosy, delikatnie je unosi, ale niestety matuje, jednak w sytuacji gdy nie chce nam się lub nie możemy umyć rano głowy, jest to doskonałe tymczasowe rozwiązanie.

Czy kupię ponownie? 
TAK

Ocena ogólna:

Pozdrawiam,

środa, 20 stycznia 2016

Recenzja - Norel Dr Wilsz, tonik żelowy z kwasem migdałowym

Tonik to jeden z ważniejszych produktów podczas naszego demakijażu. Pozwala dokończyć oczyszczanie skóry, przywraca jej prawidłowe pH, a co za tym idzie, pozwala na głębsze i szybsze wnikanie skłądników aktywnych kremów czy serum wgłąb skóry.
O toniku który dziś zrecenzuję krążą już legendy. Jest produktem słabo dostępnym w tradycyjny, stacjonarny sposób (raczej będą to hurtownie kosmetyczne i sklepy z kosmetykami profesjonalnymi), a że od dawna chciałam spróbować produktów z kwasem migdałowym, gdy ujrzałam go w promocyjnej cenie w mojej ulubionej internetowej hurtowni kosmetycznej nie mogłam się wprost oprzeć.
Czy spełnił pokładane w nim nadzieje i oczekiwania? Zapraszam na recenzję.

Norel Dr Wilsz
Tonik żelowy z kwasem migdałowym



Skład: Nie za długi, na trzecim miejscu widzimy kwas migdałowy, później nawilżającą glicerynę i łagodzący panthenol. Znajdziemy również hialuronian sodu czy kwas laktobionowy. Nie jest źle.

Aqua - woda, rozpuszczalnik
Propylene Glycol - hydrofilowa substancja nawilżająca skórę, promotor przenikania, humekant
Mandelic Acid - kwas migdałowy, substancja aktywna, działa złuszczająco, rozjaśnia przebarwienia, substancja antybakteryjna
Glycerin - hydrofilowa substancja nawilżająca skórę, humekant
Panthenol - prekursor witaminy B5, hydrofilowa substancja nawilżająca, substancja aktywna, działa przeciwzapalnie, przyspiesza procesy regeneracji naskórka, ma zdolność wnikania w strukturę skóry działając wygładzająco, humekant
Gluconolactone - ma działanie przeciwzapalne, wycisza grę naczyniową, substancja złuszczająca, antyosydant, humekant, chelat
Sodium Hyaluronate - substancja hydrofilowa, ogranicza TEWL, kondycjoner, humekant
Lactobionic Acid - kwas laktobionowy, chroni skórę przed wolnymi rodnikami, likwiduje stany zapalne, nawilża, łagodzi podrażnienia, zmiękcza skórę, zatrzymuje wodę w naskórku, wspomaga procesy odnowy komórkowej
PEG-40 Hydrogenated Castor Oil - niejonowa substancja powierzchniowo czynna, hydrofilowa, substancja odtłuszczająca, emulgator O/W
Sodium Benzoate - substancja konserwująca
Pottasium sorbate - substancja konserwująca
Xanthan Gum - modyfikator reologii, zagęstnik
Źródło: CosIng, Kosmopedia

Cena regularna: 45,00 zł (ja swój kupiłam w promocji za 29,90 zł na stronie sklepu producenta) 
Pojemność: 200 ml
Dostępność: jak już wspomniałam hurtownie kosmetyczne zarówno stacjonarne jak i internetowe

Tonik otrzymujemy w plastikowej, matowej, prześwitującej butelce z zamknięciem typu "klik". Dzięki temu dokładnie widzimy ile produktu zostało w opakowaniu. Z uwagi iż jest to produkt profesjonalny, graficznie jest prosto i schludnie. Ze względu na żelową konsystencję musimy uważać podczas aplikacji produktu na płatek kosmetyczny, nie wchłania się on w płatek od razu i może nam z niego uciekać. Zapach średnio przyjemny, wydajność oceniam jako bardzo dobrą.


Obietnice producenta a rzeczywistość...
Według producenta tonik ma własności wygładzające i rozjaśniające skórę, przeznaczony jest dla każdego rodzaju cery również delikatnej, naczyniowej i z przebarwieniami. Wspomaga usunięcie martwych komórek naskórka, ujednolica koloryt cery, utrzymuje florę bakteryjną w równowadze. Nie podrażnia i nie piecze.
Rzeczywiście tonik działa delikatnie złuszczająco, dzięki czemu stosowany regularnie pomaga pozbyć się martwych komórek naskórka, a co za tym idzie wygładzić skórę, wyrównać ją i poprawić jej koloryt. Rozjaśnił również znacząco przebarwienia, z którymi inne produkty do stosowania w domu sobie nie radziły. Dodatkowo tonizuje cerę, przywraca jej naturalne pH, a dzięki temu pozwala na szybsze wchłanianie substancji aktywnych z kremów czy serum. Nie podrażnia, to również prawda, jednak podczas aplikacji na skórę daje takie dziwne, tępe odczucie, trudno mi to inaczej opisać. Niestety dla mojej suchej i wrażliwej skóry okazał się ciut za mocny i stosowany codziennie powodował wzmożone zaczerwienienie policzków, nosa i czoła oraz wzmagał jej przesuszenie i łuszczenie (choć to pewnie efekt kwasu migdałowego), dlatego obecnie stosuję go co drugi dzień skupiając się głównie na miejscach wymagających działania kwasu - na kościach jarzmowych (gdzie nadal są delikatnie widoczne przebarwienia posłoneczne), czole i nosie.


Generalnie z toniku jestem szalenie zadowolona, głównie dlatego, że poprawia wygląd cery i rozjaśnia przebarwienia. Przy cerze naczyniowej i wrażliwej należy z nim uważać, jednak jest to jeden z tych produktów, którymi raczej nie sposób wyrządzić swojej cerze trwałe szkody. Polecam z czystym sumieniem. Tonik jest tak dobry, że znalazł sie w moich ulubieńcach 2015 (KLIK).

Sama nie wiem czy kupię ponownie, bo słyszałam wiele dobrego o toniku z Bielendy, więc ten produkt będzie następny w kolejce do przetestowania.


Czy kupię ponownie? 
MOŻE

Ocena ogólna:

Pozdrawiam,

piątek, 15 stycznia 2016

Uwaga! Bubel 2015

Byli już ulubieńcy minionego roku, pora więc na ich przeciwieństwo, a więc buble.


Staram się łagodnie (choć szczerze i bez owijania w bawełnę) oceniać produkty, które do mnie trafiają, bez względu na to, czy je kupuję czy otrzymuję na spotkaniu bądź w ramach współpracy. Oceniam je nie tylko pod kątem moich oczekiwań, ale przede wszystkim pod kątem obietnic producenta, bo to nie jego wina, że produkt nie spełnia moich oczekiwań jeśli sam konretnego działania czy wpływu na skórę nie obiecywał.
Buble zdarzają mi się niezwykle rzadko i kosmetyk musi mi wyrządzić prawdziwą krzywdę lub nie robić absolutnie nic (czy też nie spełniać swojego podstawowego zadania bądź wręcz działać przeciwnie), aby zasłużyć na miano bubla. Lista zatem będzie niedługa. No to lecimy :)


Wibo, XXL Lift Lash Volume oraz Smart Girls Get More XXL Mascara
Zaczynam od dwóch tuszy do rzęs. Wobec maskary nie mam wielkich wymagań. Moje rzęsy są dość krótkie i bardzo jasne, powinna je więc nieco wydłużyć, a także doskonale rozczesać, na tym punkcie jestem szalenie wrażliwa. Dodatkowo fajnie, jeśli dodaje objętości i nie osypuje się w ciągu dnia (makijaż często noszę po 12 godzin). Zarówno jeden jak i drugi tusz był moją pierwszą przygodą z tuszami tych marek.
Maskara Wibo miała pogrubiać i unosić rzęsy. Niestety jej sucha formuła sprawiła, że wyjątkowo trudno zaaplikować ją na rzęsach, a szczoteczką trzeba się nieźle namachać by uzyskać jakikolwiek efekt. Pogrubienia nie było wcale, do tego potwornie się osypywała. Nigdy więcej.
Maskara Smart Girls Get More z kolei, ma olbrzymią szczotkę, którą trudno operować przy oku (zwłaszcza, jeśli jest niewielkie, jak moje), równie suchą formułę i bardzo gęstą szczoteczkę. Zazwyczaj to atut, bo powinna doskonale rozczesywać rzęsy. Ta niestety zamiast robić z nich wachlarz, niemiłosiernie skleja włoski i za skarby świata nie pozwala ich porządnie rozczesać. A efektu pogrubienia czy zagęszczenia rzęs nie ma absolutnie żadnego. Tej pani już podziękujemy.


Cztery Pory Roku, przyspieszać wysychania lakieru
Gdy maluję paznokcie klasycznymi lakierami, od lat już używam przyspieszaczy wysychania. Najczęściej stawiam na te w formie lakieru nawierzchniowego (Seche Vite, Sally Hansen, Indigo), bo one sprawdzają się u mnie najlepiej, nie jestem jednak obojętna na testowanie nowinek.
Choć produkty marki 4PR są mi znane, bardzo lubię ich kremy do rąk, zakochałam się w kremie brązującym skórę oraz zmywaczu do paznokci w żelu (KLIK), przy tym produkcie firma się nie popisała.
Po pierwsze pipeta aplikująca produkt jest szalenie niewygodna, a przycisk pompki działa bardzo opornie, co mocno utrudnia nabranie odpowiedniej ilości produktu, a także jego precyzyjną aplikację, zwłaszcza lewą ręką.
Po drugie, produkt jest bardzo, ale to bardzo tłusty. Zaaplikowany na paznokcie tłuści niemal całe dłonie i pozostawia ten nieprzyjemny, tłusty film, który się nie wchłania, a wymaga zmycia wodą z dużą ilością mydła.
Po trzecie, buteleczka jest nieszczelna. Produktu zostało mi tyle, ile widzicie, nie dlatego, że tak doskonale się sprawdził, a dlatego, że niemal cała zawartość opakowania wylała się do szuflady w której buteleczka się przewróciła.
W końcu po czwarte, i chyba najważniejsze, działanie. Preparat tylko pozornie osusza lakier. Zasusza wierzchnią warstwę, jednak w magiczny sposób rozmiękcza warstwy głębsze, przez co lakier, jakikolwiek, w ogóle nie chce twardnieć i jest podatny na wszelkie mechaniczne uszkodzenia jeszcze 2 godziny po aplikacji. Nawet lakier nie potraktowany jakimkolwiek osuszaczem, po dwóch godzinach jest już kompletnie utwardzony. Ten produkt odbiera lakierowi możliwość utwardzenia się i całkowitego wyschnięcia.
Jedyna zaleta tego produktu to przyjemny zapach, ale to chyba jednak za mało...


Avon, makeup setting spray, utrwalający spray do makijażu
Kupiłam go gdy jeszcze chodziłam do szkoły i uznałam, że przydałby mi się produkt, który utrwali mój makijaż i zapobiegnie jego spłynięciu podczas wykonywania dość jednak wymagających fizycznie zabiegów na ciało (na kimś oczywiście, nie na mnie :D). Nie był drogi, jednak przeczytanie składu powinno mnie już zniechęcić. Niestety tak się nie stało, a szkoda. W składzie już na trzecim miejscu stoi alkohol, następnie konserwant będący donorem formaldehydu, na szarym końcu doszukamy się oleju słonecznikowego. Skład nie jest może długi, ale powinien zapalić ostrzegawczą lampkę.
Produktem, zgodnie z instrukcją na opakowaniu, spryskałam twarz po wykonaniu makijażu i wyruszyłam na cały dzień dokształcać się. Jeszcze przed południem zaczęłam czuć pieczenie i opuchliznę powiek. Gdy wieczorem wróciłam do domu, po zmyciu makijażu ukazały się mocno zaczerwienione i spuchnięte powieki. Niestety wtedy jeszcze nie powiązałam tego z tym sprayem i następnego ranka... ponowiłam aplikację. Już w szkole czułam niesamowite swędzenie i pieczenie skóry. Wieczorem ledwo zmyłam makijaż wspomagając się mocno zwilżoną rękawicą GLOV, aby kosmetykami dodatkowo nie podrażniać skóry (z resztą użycie jakichkolwiek kosmetyków powodowało taki ból i pieczenie, że niemal było to niemożliwe). Skóra była zmacerowana, powieki wyglądały, jakbym przez 3 godziny trzymała głowę pod wodą, była potwornie zaczerwieniona i spuchnięta. Ponad tydzień dochodziłam do siebie nie używając praktycznie makijażu i silnie nawilżając skórę kremem pod oczy i na powieki Ziaja (KLIK), który fenomenalnie ukoił podrażnienia i nawilżał złuszczającą się płatkami skórę. Tylko dzięki niemu nie wydrapałam sobie powiek. Po tygodniu skóra doszła do siebie. Dałam jej jeszcze trochę czasu i dla upewnienia się, że to ten preparat powoduje taki efekt spryskałam skórę raz jeszcze. Odczyn był znacznie słabszy, bo jak tylko pojawiły się pierwsze efekty podrażnienia natychmiast zmyłam świństwo z twarzy, jednak ponownie wystąpił.
Podsumowując kompletny BUBEL. Używacie na własne ryzyko.


Oriflame Optimals, Aqua Refresh, maseczka do twarzy
Maska, która poza wywoływaniem delikatnego podrażnienia na skórze (podejrzewam, że za sprawą dość intensywnych substancji zapachowych) nie robiła kompletnie nic. Nie będę się rozpisywać, jej recenzję możecie przeczytać TUTAJ.


Vichy Idealia, wygładzający i rozświetlający krem do twarzy
O kosmetykach marki Vichy nie mam niestety najlepszego zdania. Choć polubiłam ich płyn micelarny (KLIK), sądzę, że mają też całkiem niezłe kosmetyki modelujące ciało, ich kolorówka czy pielęgnacja pozostawiają wiele do życzenia. Kosmetyki są bardzo drogie, a koncern, który jest producentem używa w swoich produktach całej tablicy Mendelejewa, nie można też zapomnieć, że testuje swoje kosmetyki na zwierzętach :(
Przyznam, że kremu byłam ciekawa, z radością więc ujrzałam dość sporą (15 ml) próbkę tego kremu w jednym z kosmetycznych box'ów. Miniatura wygląda jak jej pełnowymiarowy odpowiednik, piękny słoiczek z grubego szkła, zapakowany w eleganckie pudełeczko. Krem bardzo przyjemnie pachnie, lekko cytrusowo, ma przyjemną, lekką formułę, choć pozostawia na skórze satynowy film. Nawilżenie jest średnie, ale wystarczające, co do efektu rozświetlenia trudno mi się wypowiedzieć, bowiem produkt mnie uczulił. Po ok. 10 minutach od aplikacji, skóra się zaczerwieniła, stała się gorąca i bardzo tkliwa. Nawet po dokładnym umyciu twarzy i aplikacji łagodzącego AlantanDermoline (KLIK) podrażnienie bardzo długo nie chciało zniknąć, skóra doszła do siebie dopiero następnego dnia. Aby upewnić się, że to ten właśnie krem spowodował taką reakcję, jeszcze dwukrotnie ponowiłam aplikację w odstępach kilku tygodni każda i efekt zawsze był taki sam - zaczerwienienie skóry, tkliwość, pieczenie, napięcie oraz rozgrzanie. Choć wiem, że krem ma wielu zwolenników, na mojej wrażliwej, miejscami dość suchej skórze nie sprawdził się kompletnie, także uważajcie na tego gagatka.


I to by było na tyle. Jak na cały rok, 6 bubli to chyba nie tak źle :)
A jak u Was z bublami w zeszłym roku? A może już w tym roku trafiliście na jakiegoś gagatka?

Pozdrawiam,

wtorek, 12 stycznia 2016

Oddam w dobre ręce...

Źródło: freedigitalphotos.net by stockimages


Zapraszam Was do zakładki Oddam w dobre ręce, pojawiły się tam nowe kosmetyki, z którymi chętnie się rozstanę. Sama ich nie zużyję, więc po co maja się kurzyć.
Wszystkie produkty są nowe, nieużywane, z długimi terminami ważności.

Pozdrawiam

poniedziałek, 11 stycznia 2016

Ulubieńcy roku, czyli hity 2015

Po dłuższej niż zwykle przerwie powracam do Was w pełni sił witalnych i z przyjemnością, której od pewnego czasu zwyczajnie mi brakowało podczas prowadzenia bloga. Okres świąteczny pozwolił mi jednak odpocząć i podładować akumulatory, dzięki czemu przychodzę dzisiaj z ciepłym jeszcze postem podsumowującym kosmetycznie ubiegły rok, a więc...


Zamysł tego posta miał być trochę inny, ale doszłam do wniosku, że wolę Wam pokazać kilka prawdziwych hitów tego roku niż wielu ulubieńców, produktów często używanych i lubianych, ale jednak dość przeciętnych. Wybrałam więc te produkty, które faktycznie skradły w minionym roku moje serce i w pewnym stopniu zmieniły moje kosmetyczne życie.


Suche szampony - Batiste/Biedronka
Kiedyś zupełnie mnie nie przekonywały tego typu produkty, obecnie nauczyłam się je doceniać. Moim pierwszym produktem tego typu był słynny Batiste, który doskonale spełnia swoje zadanie - odświeża włosy, daje im drugie życie nawet na dwa kolejne dni, a my możemy pospać rano o tych 15 minut dłużej. Każdy kto jest śpiochem jak ja i nie cierpi porannego wstawania docenia każdą dodatkową minutę, którą może spędzić w ciepłym łóżku.
Jednak szampon z Biedronki w niczym mu nie ustępuje, jest tylko trochę mniej wydajny. Tak czy inaczej suchy szampon zostanie ze mną na zawsze, bo to dobre wyjście awaryjne gdy nie mamy czasu umyć rano wymagających tego włosów.



Balsamy pod prysznic
Tutaj dla odmiany nie chodzi o jeden konkretny produkt, ale ich grupę. Zakochałam się w tym roku w tej formie dbania o skórę. Zaoszczędza czas, pozwala zaraz po wyjściu spod prysznica i wytarciu skóry do sucha założyć cokolwiek, jednocześnie zapewniając skórze odpowiednie nawilżenie. Nie sprawdzi się do bardzo suchej skóry, bo efekt nawilżenia jest raczej przeciętny, ale podczas letnich upałów bardzo fajnie się spisywały i na długo pozostaną w mojej łazience. Obecnie na mojej łazienkowej półce znajdują się dwa produkty tego typu, resztka balsamu Oillan oraz przepięknie pachnący wanilią balsam Eveline.



Diamond Cosmetics, Dry & Shine
Choć moim ulubieńcem w kwestii wykańczania zwykłego manicure pozostaje Sally Hansen Insta Dri, często przy grubszych warstwach lakieru okazywało się, że suche są tylko wierzchnie warstwy, podczas gdy głębsze pozostają plastyczne i podatne na odgniecenia. Do tej pory nie znalazłam preparatu przyspieszającego wysychanie lakieru w formie olejku, który faktycznie sprawiałby, że lakier staje się suchy i twardy w zaledwie moment. Do czasu aż poznałam Diamond Cosmetics Dry & Shine. Przyznam, że jestem oczarowana tym produktem. W połączeniu z SH błyskawicznie wysusza lakier, sprawia, że staje się twardy i błyszczący, nie trzeba martwić się o jakiekolwiek odgniecenia czy uszkodzenia. Jest szalenie wydajny, przyjemnie pachnie i natłuszcza dodatkowo skórki. Jedyna wada to tłusty film jaki zostawia, ale za działanie, jestem mu to w stanie wybaczyć. Jest to zdecydowanie najlepszy preparat tego typu i w tej formie, z jakim miałam okazję się zetknąć.


Pasta cukrowa
Wprawdzie nie stosowałam jej sama, a oddałam się w ręce profesjonalistki (serdecznie pozdrawiam z tego miejsca panią Magdę), jednak jest to idealny sposób depilacji intymnych okolic naszego ciała. Wystarcza na długo, bo nawet na 4-6 tygodni, nie podrażnia skóry, nie pozostawia typowych dla ciepłego wosku czerwonych śladów, nie ma ryzyka zdarcia naskórka, a ewentualne podrażnienie szybko znika. Pozostawia skórę gładką jak pupa niemowlaka. Wprawdzie zabieg jest dość bolesny, ale czegóż nie zrobimy dla gładkiej i pozbawionej zbędnego owłosienia skóry.


CelluBlue
Mój prezent świąteczny z ubiegłego roku. Idealny gadżet do masażu miejsc objętych cellulitem. Wymaga pewnej wprawy, ale gdy już jej nabierzemy efekty na pewno nas zadowolą. Stosowany regularnie przepięknie napina skórę i niweluje widoczność cellulitu. Nie wymaga od nas długich masaży, wystarczy 10 minut raz lub dwa razy dziennie, a już po miesiącu zobaczycie pierwsze efekty. Wprawdzie jest dość drogi i chyba nadal niedostępny bezpośrednio w Polsce, ale zakupy on-line nie są dla nas już żadnym problemem ani tajemnicą, więc może warto zaryzykować? Jeśli się na niego zdecydujecie, wybierzcie do masażu wolno wchłaniający się olejek, bo wtedy masaż jest znacznie przyjemniejszy i nie wymaga ciągłego przerywania w celu ponownej aplikacji preparatu.



Rękawica do demakijażu GLOV
Po dłuższej przerwie powróciłam do tej formy demakijażu i ponownie odkryłam jej wspaniałe właściwości. Rękawica jest wygodna w użyciu, nie wymaga używania preparatów chemicznych, czyścimy ją zwykłym mydłem. Jedyną wadą jest dość wysoka cena i długi czas schnięcia, ale warto ją wypróbować. Pełna recenzja TUTAJ.



Norel Dr Wilsz, Tonik z kwasem migdałowym
Tonizowanie skóry po demakijażu to punkt, którego staram się nie opuszczać. W tym roku, nie mogąc się zdecydować na kurację kwasem migdałowym, skusiłam się na tonik Norela z zawartością tego kwasu. Ma on żelową formułę, która wydawała się, że będzie bardzo nieekonomiczna, jest natomiast wprost odwrotnie. Używam go regularnie, a ubytek w buteleczce jest niewielki. Nie pachnie może pięknie, ale dobrze tonizuje skórę i choć do codziennego stosowania jest dla mnie trochę za mocny, to stosowany co drugi dzień na przebarwienia posłoneczne pod oczami pomógł mi je mocno zredukować (jeszcze nie usunął, ale jestem dobrej myśli). A nie radziły z tym sobie nawet dedykowane takim problemom kremy, maski i serum. Jestem oczarowana jego działaniem i z pewnością będę do niego wracać.



Norel Dr Wilsz, Żel hialuronowy
Z uwagi na jego wysoką cenę długo zastanawiałam się nad zakupem. Gdy pojawił się w promocji w on-line'owym sklepie producenta przestałam się zastanawiać i kupiłam. I nie żałuję. Żel przepięknie nawilża skórę, wygładza ją, nie wchodzi w reakcję z kremami czy podkładem, choć może powodować ich ślizganie się na skórze podczas aplikacji. Jest bardzo wydajny. Pozostawiam na skórze lepki film, ale po aplikacji kremu czy podkładu znika on. Z całą pewnością jest wart swojej ceny.



Peeling kawitacyjny
Gdy nie używam peelingu enzymatycznego, to właśnie peeling kawitacyjny jest w użyciu najczęściej. W tym roku zainwestowałam w nowe urządzenie, które jest nieporównywalnie lepsze z moim poprzednim, tanim peelingiem. Ten również nie był drogi, a jest bezprzewodowy i... czerwony :) Radzi sobie doskonale ze złuszczaniem martwego naskórka, ma również funkcję kawitacji ultradźwiękowej dzięki czemu pozwala głębiej wtłoczyć substancje aktywne z preparatów wgłąb skóry.



Delia, zmywacz do paznokci w gąbce
Na blogu możecie znaleźć już jego recenzję, więc nie będę się zbytnio rozpisywać. Nadal jestem tym produktem oczarowana, świetnie zmywa lakier nie brudząc przy tym skórek, nie wysusza ich, nie niszczy paznokci, nie wymaga pocierania, działa szybko i skutecznie. Na chwilę obecną poza drobnym kruszeniem się gąbki, nie zauważyłam żadnych negatywów.


Pilnik elektryczny Scholl
Długo wahałam się przed zakupem tego gadżetu, bo byłam zadowolona z mojej dotychczasowej tarki (również marki Scholl). I nawet po jego zakupie nie poszła ona w odstawkę. Za to gdy nie mam czasu i chcę tylko na szybko złuszczyć martwy naskórek stóp, pilnik sprawdza się wyśmienicie. Jest szybki, skuteczny, ale delikatny zarazem, nie sposób zrobić sobie nim krzywdę (w odróżnieniu do frezarek, które stosowane nieumiejętnie mogą poczynić na prawdę duże szkody na naszej skórze). Może nie jest tani i wymaga "wyjątkowych" jak na domowe warunki zabiegów, aby zachować higienę (odpowiednie mycie i dezynfekcja), wart jest jednak przemyślenia.


Maybelline ColorTatto
Brwi maluję od zawsze. Odkąd zaczęłam swoją przygodę z makijażem mając 15 czy 16 lat, używałam do brwi kredki, bo moje są jasne i bardzo marne. Przeszłam chyba przez wszystkie produkty do brwi, od kredek, poprzez cienie i woski, tusze, farbki (w tym słynny Aqua Brow), w końcu odkryłam kremowy cień Maybelline polecany na wielu blogach i youtube i... zakochałam się. Cień ma idealny, nie za ciemny i nie za jasny, chłodny odcień brązu, można stopniować efekt nakładając kolejne warstwy, cienkim pędzelkiem można dorysować nawet pojedyncze włoski, jednak ja rysuję brwi po prostu w całości, używam do tego pędzelka bdelium tools, który jest cieniuteńki i doskonale się sprawdza w tym zadaniu. Ponadto cień jest bardzo wydajny, ma ładne i trwałe opakowanie (przeżyło nawet bliskie spotkanie z łazienkowymi płytkami), nie rozmazuje się, nie płowieje w ciągu dnia, nie schodzi, nie migruje. Idealny produkt do moich brwi.



Gąbeczki-jajka do podkładu (Ebelin)
Są podkłady, które bez problemu aplikują się dłońmi, ale są takie, które wymagają pomocy. Do tych ciężkich i trudnych podkładów używałam w tym roku wyłącznie gąbek - jajeczek do podkładu, a ponieważ oryginalnego BB dorobiłam się stosunkowo niedawno (a jego cena sprawia, że raczej nie będzie stałym bywalcem mojej kosmetyczki) szukałam więc tańszego zamiennika. I znalazłam. Jajko do makijażu Ebelin doskonale spełnia swoje zadanie, pięknie aplikuje trudne i problematyczne podkłady nie dając efektu maski, idealnie stapia je z cerą wydobywając z nich to, co najlepsze. Daje świetne krycie, które jednak jest niewidoczne gołym okiem. Z całą pewnością gąbeczka ta zmieniła moje makijażowe życie i sprawia, że żaden podkład mi nie straszny. Do tego ma bardzo przystępną cenę. Dwie jej największe wady to słaba dostępność (ale od czego mamy internet) oraz średnia trwałość (wymaga wymiany po ok. 6-8 tygodniach używania). Obecnie testuję gąbeczkę innej marki i jak na razie jestem szalenie zadowolona, szczegóły niebawem.


Pędzle do różu - Zoeva i Real Techniques
Nie mogłam wybrać jednego, gdyż obydwa lubię równie mocno, ale do innych produktów.
Jajko Real Techniques świetnie sprawdzi się przy różach miękkich i mocno napigmentowanych, do łagodnego konturowania czy zaledwie muśnięcia policzków różem. Pięknie aplikuje produkt, doskonale go blenduje nie pozostawiając ostrych linii czy plam.
Pędzel Zoeva w kształcie bardziej ściętym, jest mocniej zbity dlatego dobrze się sprawdzi przy różach twardszych, np. wypiekanych, jaśniejszych, gdy chcemy uzyskać bardziej ostry i wyraźny efekt.
W zależności od produktu używam ich obu równie chętnie i równie często.



Lakiery hybrydowe NeoNail
W tym roku, podobnie jak wiele z Was, rozpoczęłam też swoją przygodę z hybrydami. Wybrałam markę NeoNail, bo mają rozsądne ceny i lakiery nie wymagające użycia bazy czy top coatu, co bardzo mnie skusiło. A że miałam już lampę, którą dostałam w prezencie od bratowej, to zaryzykowałam. I po raz kolejny przepadłam. Malowanie paznokci raz na 2 tygodnie, bez odprysków, bez poprawek, bez ryzyka, że coś się wydarzy, jest na prawdę fantastyczną sprawą i choć nadal czasem używam klasycznych lakierów (niektórym kolorom wprost nie można się oprzeć) to jednak hybrydy zajęły swoje miejsce w moim sercu. Ponadto wykonuję je również dla moich klientek, dlatego moja kolekcja jest spora.



Kailas - krem
O tym kremie możecie przeczytać więcej TUTAJ, dlatego tylko krótko wspomnę, że to kosmetyk doskonały. Osobiście stosuję go na podrażnienia czy kocie zadrapania, zastosowany zanim pojawi się krwawy ślad sprawia, że nie pojawiają się nieprzyjemne skutki takiego zadrapania, co jest dla mnie niezwykle ważne przy małym, szalejącym kocie. Polecam.

Uff, trochę się tego mimo wszystko nazbierało, ale wszystko o czym wspomniałam jest na prawdę warte uwagi i pewnością pozostanie ze mną i w tym nowo rozpoczętym roku.
A jak u Was z odkryciami 2015 roku?

Pozdrawiam

środa, 6 stycznia 2016

Niekosmetyczna środa...

Moi drodzy, na wstępie witam Was w tym nowym roku wyzwań, zmian i spełniających się życzeń.

Koniec zeszłego roku i początek tego upłynął mi pod znakiem lenistwa i odpoczynku.
Dziękuję Wam za wszystkie życzenia i świąteczne i noworoczne, mam już kilka tematów na nowe posty, ale trudno mi się zabrać za ich pisanie po dłuższej przerwie. Na pewno niebawem pojawię się z nowym wpisem, m.in. ulubieńcami ubiegłego roku, pojawi się kilka nowych recenzji, być może również niekosmetycznych.

Powracam niebawem, również na Wasze blogi, bo przez ostatnie 2 tygodnie byłam praktycznie wyłączona od internetowego świata.

Tymczasem serdecznie Was pozdrawiam