niedziela, 29 listopada 2015

Niekosmetyczna niedziela - wspomnienie lata, czyli wakacje 2015

Jedni wyobrażają sobie idealne wakacje jako tydzień spędzony na gorącej, piaszczystej plaży, w skwarze piekącego słońca, szum fal i drinki z palemką. Inni wybierają rejsy po znanych lub mniej znanych wodach. Dla mnie wakacje to nie tylko czas odpoczynku, ale również możliwość zwiedzenia nowych, ciekawych miejsc.

W tym roku za cel obraliśmy stolicę kraju gulaszu i papryki czyli Budapeszt, a że stamtąd rzut kamieniem nad Balaton, to nasze wakacje zaczęliśmy od pobytu właśnie tam.

Nawigacja poprowadziła nas przez Czechy i Austrię, a droga minęła bez przeszkód, choć w potwornym upale i skwarze. Na 3-dniowy pobyt wybraliśmy miejscowość Keszthely, na zachodnim krańcu tego wielkiego jeziora.
Trochę zajęło nam znalezienie naszego hotelu, a raczej 4-gwiazdkowego pensjonatu, który zrobił na nas na prawdę dobre wrażenie. Pokoje może niewielkie i urządzone w stylu lat 80-tych, za to z klimatyzatorem, bardzo przydatnym w tym klimacie. Łazienka dramatyczna, mała, ciemna, ze spadzistym dachem, który często odczuwałam na swojej głowie i ciasnym natryskiem z zasłonką, jednak własna i czysta. Dodatkowo w pokoju był aneks kuchenny z lodówką, czajnikiem, a nawet palnikami elektrycznymi, maleńki balkonik, no i oczywiste w tym rejonie moskitiery na oknach.

Sam obiekt bardzo bogato wyposażony, 3 baseny (w tym jeden kryty), jaccuzi, stół do ping-ponga, piłkarzyki, stół do bilarda czy rowery, wszystko dostępne bez dodatkowej opłaty czekało tylko, aby z nich korzystać.

Obsługa przesympatyczna, jednak dogadać się można jedynie po anglo-niemiecku ;) No i po węgiersku rzecz jasna, ale to język nie do ogarnięcia.

Balaton

Po rozpakowaniu bagażu, skierowaliśmy nasze kroki nad brzeg jeziora, w poszukiwaniu miejsca na kolację (w hotelu wykupione mieliśmy tylko śniadania). Miasto powitało nas lejącym się z nieba żarem, co niestety dość szybko miało się zmienić. Balaton nie zrobił na mnie tak wielkiego wrażenia jakiego się spodziewałam. Nasze rodzime jeziora mazurskie znacznie bardziej zapadają w pamięć, są przepiękne i niepowtarzalne. Tutaj wrażenie zrobił jedynie ogrom zbiornika, jednak już samo jezioro niekoniecznie. Spacerowaliśmy sobie brzegiem, przy którym było mnóstwo kaczek i łabędzi i dotarliśmy do pomostu z którego odpływały statki wycieczkowe. Za jedyne 1600 forintów od osoby wybraliśmy się na niespełna godzinny rejs po jeziorze. Powrót nie okazał się największą przyjemnością, bowiem w międzyczasie rozpętała się burza z ulewą i bardzo silnym wiatrem. Po ustabilizowaniu się pogody wybraliśmy się na pobliska promenadę by zaspokoić głód. Usiedliśmy w pierwszej lepszej knajpce, która czystością (własną) ani grzecznością obsługi nie grzeszyła, za to pieczone żeberka które mieli w karcie były absolutnie genialne. W odróżnieniu do gulaszu z flaków, które przez pomyłkę i niezrozumienie języka wybrał mój mąż.

Keszthely centrum: Rynek / Fontanna na rynku / Pałac / Pałacowy Ogród Angielski

Po powrocie do hotelu okazało się, że niedawna burza pozbawiła go prądu, na szczęście awaria została szybko naprawiona. Jak się później okazało, był to też ostatni słoneczny i upalny dzień w tym czasie.
Niedziela powitała nas chłodem, wiatrem i nadchodzącym deszczem, jedno szczęście, że postanowiłam spakować nam cieplejsze ubrania, a nie tylko t-shirty i szorty. Z braku innej alternatywy po pysznym śniadaniu wybraliśmy się na zwiedzanie tej niewielkiem mieściny.
Spacerkiem dotarliśmy na rynek główny, następnie Markt Platz niestety w niedzielę nieczynny, wstąpiliśmy na pyszną słodką kawę do pobliskiej kawiarenki, po niej poszliśmy spacerkiem główną ulicą handlową miasta w stronę pałacu.


Sam pałac odpuściliśmy, bo kolejka do kasy była niewiarygodnie długa, pozostało nam obejrzenie pałacowego ogrodu angielskiego, który niestety był akurat w remoncie, więc niewiele miał do zaoferowania, zatem wolnym krokiem ruszyliśmy w drogę powrotną zahaczając o sklep spożywczy, gdzie kupiliśmy m.in. wspaniałą, paprykową kiełbasę wędzoną oraz sklep z wyposażeniem survivalowym, by w końcu dotrzeć do sklepu z pamiątkami. Spacer zakończyliśmy w budce z hot-dogami ;)

Wieczorem natomiast wybraliśmy się na kolację do położonej niedaleko, eleganckiej restauracji Topos, z wspaniałym jedzeniem i niemniej wspaniałą obsługą. Dania mięsne i desery to była czysta poezja, a ceny bardzo niewygórowane jak na dość ekskluzywną jednak restaurację. Kolejny dzień nie przyniósł niestety poprawy pogody, a że miasteczko nie oferuje zbyt wielu atrakcji, większą część dnia spędziliśmy w hotelu, później posnuliśmy sie trochę po mieście, by wieczorem wrócić na kolację do tej samej co wieczór wcześniej restauracji.

Następnego dnia po śniadaniu wpakowaliśmy się w samochód i ruszyliśmy w niespełna 200-kilometrową trasę do drugiego celu naszych wakacyjnych wojaży czyli Budapesztu. Tutaj pogoda niestety nie okazała się łaskawsza. Podróż przez rozkopane centrum miasta nie należała do przyjemności, a hotel okazał się leżeć niemal na jego obrzeżach.

4-gwiazdkowy to on był tylko z nazwy niestety. Pokoje może i ładne, urządzone schludnie, ale zaniedbane, za to obsługa bardzo miła i mówiąca płynnie po angielsku :) Na szczęście pod samymi oknami naszego pokoju był parking, gdzie stanęło nasze auto na kolejne 3 dni, a tuż obok hotelu znajdował się sklep spożywczy. Hotel ewidentnie nastawiony był na wycieczki grupowe, niestety obsługa restauracji nie dbała o swoich gości tak bardzo jak w pensjonacie w Keszthelach.

Budapeszt: Aquincum

Na pierwszy ogień wybraliśmy Aquincum, czyli ruiny starożytnego miasta rzymskiego. Na mapie wyglądało, że to rzut beretem od naszego hotelu, w rzeczywistości okazało sie jednak dość daleko, co okupiłam potwornym bólem nóg i niemal kłótnią z moim P. Po długim błądzeniu mieliśmy już dać za wygraną, ale w ostatecznie zabytek sam przed nami wyrósł. I dobrze, bo było to bardzo ciekawe miejsce. Do centrum miasta wróciliśmy autobusem, a wracając do hotelu zahaczyliśmy o pobliską pizzerię - jedyną restaurację w pobliżu. Pizza na szczęście nie pozbawiła nas życia ;)

Budapeszt: Jaskinia Szemlo Hegy

Kolejny dzień przeznaczyliśmy już w całości na zwiedzanie. Do centrum dotarliśmy metrem, a po nim poruszaliśmy się głównie autobusami. Na początek tego, kolejnego pochmurnego i chłodnego dnia, wybraliśmy się na niemal koniec cywilizacji, do jaskini Szemlo Hegy. Ponieważ okazało się, że wysiedliśmy w złym miejscu, kawał drogi, który nam został do pokonania umililiśmy sobie odwiedzinami w przemiłym Bistro Riso na kawie i genialnym musie czekoladowym. Sama jaskinia okazała się bardzo ciekawa, ładnie uformowana i niepodobna do tych, które znamy z naszych okolic.

Budapeszt: Wzgórze Zamkowe

Po powrocie do centrum Budapesztu wybraliśmy się na zwiedzanie starego miasta z Wzgórzem Zamkowym i wzgórza Gellerta z Cytadelą, na koniec dnia pozostawiliśmy przepiękny, zabytkowy Kościół Skalny, który okazał się chyba najpiękniejszą atrakcją tego dnia. Wieczorem wstąpiliśmy jeszcze na kolację do restauracji Szeged, w której była przemiła obsługa i wysokie ceny, ale jedzenie nie powalało na kolana. W wielkich bólach tramwajem, autobusem, metrem, a w końcu bardzo wolnym spacerkiem wróciliśmy do hotelu bym padła ledwie żywa na łóżku.

Budapeszt: Kościół Skalny z pięknym polskim akcentem w postaci naszego godła narodowego
i miniatury obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej

Ostatniego dnia naszego pobytu zaczęliśmy tradycyjnie od śniadania, a Piotr wymyślił sobie wizytytę w Horror House na obrzeżach miasta, więc tam skierowaliśmy nasze pierwsze tego dnia kroki. Niestety przybytek okazał się być jeszcze zamknięty, więc wsiedliśmy w autobus i pojechali na Wyspę Małgorzaty, gdzie najpierw busikiem, a potem na nogach przeszliśmy na jeden z jej brzegów zwiedzając po drodze zabytki tam dostępne. Wolnym krokiem przeszliśmy przez most i ruszyli w stronę Parlamentu, a następnie Placu Rewolucji, skąd postanowiliśmy wyruszyć w poszukiwaniu restauracji na obiad. Skorzystaliśmy też z przejażdżki diabelskim młynem.

Budapeszt, Wyspa Małgorzaty

Na posiłek wybraliśmy knajpkę o wdzięcznej nazwie Hung(a)ry z bardzo ciekawym wystrojem, lemoniada podawaną w wielkich słoikach i rewelacyjna wołowiną z papryką i cebulą.
Po posiłku wróciliśmy do domu horroru, gdzie Piotr poszedł na tour, a ja grzecznie czekałam na niego na wygodnej kanapie. Później wróciliśmy już prosto do hotelu.

Budapeszt: Restauracja Hung(a)ry, jeśli będziecie w Budapeszcie, zachęcam Was do odwiedzin

Następnego ranka po śniadaniu wpakowaliśmy się w samochód i w korkach opuściliśmy Budapeszt w drogę powrotną do domu.

Kilka przydatnych tipów.
Poruszanie się po mieście.
Po Budapeszcie najlepiej poruszać się komunikacją miejską. Najlepiej jest też kupować bilety dobowe lub 3-dniowe, w zależności od tego na jak długo się wybieracie, bilety umożliwiają poruszanie się każdym środkiem komunikacji miejskiej przez 24 lub 72 godziny od skasowania. W metrze nie ma też typowych kontroli biletów, kontrolerzy najczęściej stoją przy kasownikach przy wejściu do metra i to im należy pokazać skasowany bilet. Budapeszt jest niestety dość mocno rozbudowany, często miałam wrażenie, że więcej czasu spędzamy na dotarciu do atrakcji niż na samym zwiedzaniu. Trzeba też sporo się nachodzić, ale do niektórych miejsc na prawdę warto dotrzeć.

Pogoda.
Niestety nam nie dopisała. Było chłodno, deszczowo i wilgotno, dlatego warto mieć ze sobą coś cieplejszego. I przede wszystkim wygodne buty.

Budapeszt, Parlament i okolice

Co warto zobaczyć?
W Keszthelach niewiele jest do zobaczenia. Warto na pewno wybrać się na rynek i do pałacowych ogrodów, jeśli nie są akurat w remoncie.
W Budapeszcie z kolei do zobaczenia jest tak dużo, że 3 dni to zdecydowanie za mało. Na pewno ciekawe są jaskinie umiejscowione na obrzeżach miasta, mnie szalenie spodobało się wspomniane już Aquincum i Skalny Kościół, który na prawdę jest fenomenalny. To też jedyna atrakcja, w której dostępny był elektroniczny przewodnik w języku polskim. Ponadto na pewno warta obejrzenia jest Wyspa Małgorzaty, Wzgórze Zamkowe i okolice Parlamentu, a także Wzgórze Gellerta z Cytadelą.
Niezbyt ciekawy natomiast okazał się Labirynth, dlatego odradzam Wam tę atrakcję, lepiej wydać te pieniądze na coś bardzoej godnego uwagi.

Ludzie, obyczaje, zwyczaje.
O ile ciepłem i sympatią Włochów, a także urokiem Czechów byłam urzeczona, o tyle Węgrzy nie pozostawili po sobie tak dobrego wrażenia. Właściciel pensjonatu w Keszthelach urzekł mnie swoim miłym zachowanie i traktowaniem swoich gości, był uczynny, uprzejmy i chętny do pomocy. Obsłudze hotelu w Budapeszcie też nie mam nic do zarzucenia. Natomiast pracownicy pozostałych atrakcji, poza przesympatycznymi ludźmi w domu horroru oraz w skalnym kościele, to już całkiem inna bajka. Czasami odnosiło się wrażenie, że traktują turystów jak dopust boży, nikomu niepotrzebny, zbędny wręcz. W restauracjach kelnerzy (poza pierwszą knajpą w Keszthelach) byli bardzo sympatyczni, zwłaszcza kelnerka w Hung(a)ry, jednak pozostali pozostawili po sobie na prawdę marne wrażenie.

Budapeszt, okolice Parlamenty

Jedzenie.
Śniadania były dość klasyczne, na obiady wybieraliśmy raczej regionalną kuchnię i ja nie byłam zawiedziona. Wołowina przyrządzana na różne sposoby była absolutnie genialna, równie dobre były desery, których próbowałam, a lemoniada w Hung(a)ry pobiła wszystko. Polecam Wam na Węgrzech przede wszystkim mięsa z papryką i cebulą, bo przyrządzają je na prawdę świetnie.
Piotr na Wyspie Małgorzaty skusił się na lokalny przysmak czyli ... . Dla mnie był to wielki, niesłodki pączek z obłożeniem, średnio mi zasmakował.

Komunikacja miejska.
Połączenia są bardzo dobrze rozplanowane, a siatki poszczególnych środków transportu wzajemnie się uzupełniają sprawiając, że po Budapeszcie na prawdę nieźle się porusza. Jeden bilet na wszystkie środki jest również ułatwieniem, dlatego świetnym rozwiązaniem są bilety 24 czy 72-godzinne. Jeśli dużo jeździcie, sa bardziej opłacalne i nie musicie pamiętać o stałym ich kasowaniu.


Koszty "życia".
Na początku trudno przestawić się na lokalna walutę, bo przelicznik sprawia, że wydaje nam się iż wydajemy dużo więcej niż w rzeczywistości. Gdy już pozbędziecie się tej blokady, okazuje się, że zarówno atrakcje jak i jedzenie są dość tanie i nie trzeba się liczyć z każdym groszem, bo pobyt zarówno w niewielkich Keszthelach jak i oblrzymim Budapeszcie nie bedzie Was kosztował majątku. Również zakupy w supermarkecie nie wiążą się z wielkimi wydatkami.

Przydatne rady.
Jeśli chcecie mieć pełny obraz wszystkich atrakcji turystycznych Budapesztu, kupcie pożądną mapę. Niestety mapki turystyczne dostępne bezpłatnie nie zawierają wielu atrakcji jak choćby Aquincum czy Jaskiń.

Budapeszt, Dom Horroru (Nightmare in Budapest)
i Piotr w rekawicy Freddy'ego Krugera, własnoręcznie robionej
przez jednego z członków ekipy domu horroru


Podsumowanie kosztów.
Przejazd do Keszthelów, Budapesztu i z powrotem do Polski to cena paliwa + winiety na kraje, po których się poruszamy. My potrzebowaliśmy winiety na Czechy (310 koron za 10 dni, czyli ok. 60 zł), Austrię (8,50 Euro za 10 dni, czyli ok. 35 zł) i na powrót przez Słowację (10 Euro za 10 dni, czyli ok. 40 zł), a także elektroniczną winietę na Węgry (2975 Forintów, czyli ok. 69 zł).
Koszt pobytu w Keszthelach to 186 Euro za dwie osoby za 3 noce ze śniadaniami (pensjonat 4-gwiazdkowy), w Budapeszcie 151 Euro za dwie osoby za 3 noce ze śniadaniami (hotel 4-gwiazdkowy na obrzeżach miasta).
Jeśli chodzi o jedzenie, najdroższy posiłek kosztował nas ok. 12000 forintów za dwie osoby, z napiwkiem.
Bilety na komunikację miejską w Budapeszcie kosztowały 1550 forintów na osobę/dobę, w przypadku biletów 3-dniowych koszt to 3850 forintów za osobę.
Różnego typu atrakcje nie należą do drogich, warto więc z nich skorzystać, przykładowo bilet na prom po Balatonie kosztował 1600 forintów za osobę, a bilet do domu horroru 3400 forintów, była to najdroższa atrakcja podczas naszego pobytu.

Generalnie nasze wakacje uważam za dość udane, choć oczywiście było kilka zgrzytów. Średni hotel w Budapeszcie, duże odległości między atrakcjami i brak pogody to moje główne zarzuty, a oschłość Węgrów decyduje o tym, że nie powrócę do Budapesztu w odróżnieniu do Włoch czy Pragi, gdzie chętnie bym jeszcze przynajmniej raz pojechała.

Mam nadzieję, że mój post w tym zimnym, wietrznym i nieprzyjemnym czasie choć odrobinę pozwoli Wam przywrócić wakacyjny czas :)

Pozdrawiam,

czwartek, 26 listopada 2015

Recenzja - Delia Cosmetics, bezacetonowy zmywacz do paznokci z gąbką

Choć, jak wiele osób obecnie, ostatnimi czasy stosuję głównie hybrydy, są lakiery, którym nie potrafię się oprzeć, a więc i zmywacz do paznokci jest moim niezbędnikiem. Do tej pory niekwestionowanym ulubieńcem w tej kategorii był zielony, czyli acetonowy, zmywacz Isana, który nie tylko doskonale spełniał swoje zadanie, ale dodatkowo przyjemnie pachniał w przeciwieństwie do większości tego typu preparatów. W jednym z kosmetycznych pudełeczek, które ostatnio kupiłam, znalazł się natomiast zmywacz o tyle nietypowy w formie, że z przyjemnością wzięłam się za jego testowania. Jak wypadł?

Delia Cosmetics
Bezacetonowy zmywacz do paznokci z gąbką


Skład: Krótki, zwięzły, bez zbędnych ceregieli.

Ethyl Acetate - rozpuszczalnik
Alcohol Denat. - rozpuszczalnik, regulator lepkości
Aqua - rozpuszczalnik
Źródło: CosIng

Cena regularna: 6,00 zł (internetowy sklep producenta)
Pojemność: 75 ml
Dostępność: on-line w drogeriach internetowych, m.in. sklepie producenta, stacjonarnie niestety nie mam pojęcia

Zmywacz zamknięty jest w niewielkiej, walcowatej buteleczce z plastiku. Etykieta jest utrzymana w pastelowych barwach, kojarzy się bardzo kobieco. Po otwarciu opakowania w sporej wielkości otworze widzimy ciemnoszarą gąbkę dobrze nasączoną zmywaczem, w której środku znajduje się rozcięcie na nasz palec i paznokieć. Zmywacz śmierdzi niestety klasycznym zmywaczem. Wydajność oceniam jako przeciętną, choć obawiam się, że gąbka może mieć tendencję do szybkiego wysychania.



Obietnice producenta a rzeczywistość...
Zmywacz ma... zmywać lakier. Robić to szybko i skutecznie i nie niszczyć płytki paznokciowej.
Rzeczywiście używanie tego zmywacza to czysta przyjemność. Nie potrzeba wacików czy płatków, nie potrzeba przytrzymawania ich na płytce w zależności od rodzaju lakieru. Ot wkładamy palec w otwór, chwilę przytrzymujemy, następnie obracamy buteleczką i wyciągamy czysty, pozbawiony lakieru paznokieć. Cała filozofia. Zmywacz doskonale i, przede wszystkim, błyskawicznie radzi sobie z lakierami kremowymi, nie gorzej, choć trwa to trochę dłużej, zmywa lakiery brokatowe czy piaskowe. Nie rozmazuje lakieu wokół paznokcia i na skórki, usuwa go bardzo skutecznie, nie przesusza ani paznokci ani skórek.


Choć nie jest to produkt najtańszy, wygoda stosowania i skuteczność rekompensują to znakomicie. Na pewno jest świetną alternatywą dla klasycznych zmywaczy do paznokci.

Czy kupię ponownie? 
TAK

Ocena ogólna:
 -------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Przypominam Wam również o Waniliowym Rozdaniu z Eveline, do którego zgłaszać się możecie jeszcze tylko do jutra. Szczegóły TUTAJ.

 

Pozdrawiam,

wtorek, 24 listopada 2015

Recenzja - Kallos Chocolate, czekoladowa maska do włosów

Maski Kallos obrosły już legendą, głównie za sprawą słynnej maski mlecznej, którą pewnie niemal każda z nas miała okazję przetestować. Ponieważ i ja polubiłam tę maskę, gdy tylko pojawiła się wersja czekoladowa musiałam ją mieć. A że akurat była okazja kupić...

Kallos Chocolate
Czekoladowa maska do włosów


Skład: Składy masek Kallos nie są niestety powalające, co nie przeszkadza im absolutnie w skutecznym działaniu.Tuz po wodzie mamy emolient, następnie kondycjoner i substancję nawilżającą. Ponownie emolient i substancje zapacjowe, za nimi dwa silikonu, pantenol, wyciąg z drzewa kakaowego, na końcu dwa konserwanty będącymi pochodnymi formaldehydu. Jak wspomniałam szału nie ma.

Aqua - woda, rozpuszczalnik 
Cetearyl Alcohol - niejonowa substancja powierzchniowo czynna, emolient tłusty, substancja konsystencjotwórcza 
Cetrimonium Chloride - kationowa substancja powierzchniowo czynna, kondycjoner, ułatwia spłukiwanie preparatu, substancja konserwująca 
Propylene Glycol - hydrofilowa substancja nawilżająca, promotor przenikania, humekant 
Hydrogenated Polyisobutene - emolient, kondycjoner, regulator lepkości 
Parfum - substancje zapachowe 
Cyclopentasiloxane - polimer siloksanowy, emolient, wpływa na właściwości aplikacyjne 
Dimethiconol - emolient suchy, substancja działająca regenerująco i renatłuszczająco, zmniejsza ilość piany, modyfikator reologii 
Panthenol - prekursor witaminy B5, hydrofilowa substancja nawilżająca, substancja katywna, działa przeciwzapalnie przyspiesza proces regeneracji naskórka, humekant 
Theobroma Cacao Extract - wyciąg z kakaowca, kondycjoner 
Hydrolyzed Keratin - substancja antystatyczna, filmotwórcza, kondycjoner, humekant 
Hydrolyzed Milk Protein - substancja antystatyczna, kondycjoner 
Citric Acid - sekwestrant, regulator pH 
Benzyl Alcohol - substancja konserwująca 
Methylchloroisothiazolinone - substancja konserwująca, pochodna formaldehydu 
Methylisothiazolinone - substancja konserwująca, pochodna formaldehydu 
Źródło: Kosmopedia.org, CosIng

Cena regularna: od ok. 6 zł za małe opakowanie i od ok. 10 zł za duże opakowanie
Pojemność: 275 ml, 1000 ml
Dostępność: stacjonarnie w drogeriach, ja swoją kupiłam w hebe, oczywiście on-line również bez problemu ją dostaniecie

Maska (ja mam wersję 275 ml) zapakowana jest w niewielki, poręczny słoiczek z przezroczystego plastiku z białą nakrętką. Etykieta jest bardzo minimalistyczna, podobnie jak całe opakowanie. Maska ma średnio gęstą, "puszystą" konsystencję w kolorze białym z perłowym połyskiem. Zapach maski to jej niewątpliwy atut. Pachnie przepięknie, słodko z nutą czekolady, choć nie jest to czekolada w czystej formie. W zapachu wyraźnie wyczuwam również delikatne, mleczne nuty. W każdym razie pachnie pięknie, a zapach utrzymuje się przez pewien czas na włosach. Wydajność oceniam jako przeciętną.


Obietnice producenta a rzeczywistość...
Maska przeznaczona jest do włosów suchych i łamliwych, powinna je regenerować, pielęgnować i chronić, a po jej użyciu włosy powinny być lśniące i jedwabiste.
Produkt dobrze się aplikuje i rozprowadza na włosach, choć należy uważać, bo może uciekać między palcami podczas aplikacji. Dobrze się spłukuje, nie pozostawiając na nich filmu. Po użyciu maski włosy bez problemu się rozczesują, nawet po użyciu mocno oczyszczających produktów, a po wysuszeniu są gładkie, sypkie, dociążone i dobrze się układają. Nie zauważyłam, aby maska regenerowała jakoś specjalnie włosy czy je chroniła, jednak rzeczywiście pozostawia włosy lśniącymi i jedwabiście gładkimi.


Pomimo średniego składu, maska doskonale spełnia swoje zadanie. Wygładza włosy, ułatwia ich rozczesywania i sprawia, że dobrze się układają, nie pusząc się nawet w wysokiej wilgotności powietrza. Dodatkowo przepiękny zapach, który utrzymuje się na włosach i umila aplikację nie jest obojętny, a niska cena z pewnością sprawia, że produkt wart jest wypróbowania.

Czy kupię ponownie? 
TAK

Ocena ogólna:
 -------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Przypominam Wam o Waniliowym Rozdaniu z Eveline, szczegóły znajdziecie TUTAJ.











Pozdrawiam,

piątek, 20 listopada 2015

Waniliowe rozdanie z Eveline

Z okazji piątku, jesieni oraz zbliżającego się weekendu zapraszam Was dzisiaj na


Zasady są banalnie proste.
Aby wziąć udział w rozdaniu, należy zgłosić się do rozdania wysyłając na mój adres e-mail: katarzyna@seredin.pl zgłoszenie według wzoru:
Zgłaszam się
Obserwuję bloga jako:


Spośród nadesłanych zgłoszeń zostanie wybrana jedna osoba.
Rozdanie trwa od dzisiaj tj. 20. listopada do 27. listopada 2015 roku do godziny 12.00.
Zwycięzca zostanie ogłoszony do poniedziłku, 30. listopada 2015 roku na blogu, zostanie również poinformowany o wygranej mailem.
Na mail zwrotny z adresem do wysyłki nagrody czekam 3 dni, a nagroda zostanie wysłana w ciągu tygodnia od otrzymania adresu.
Nagrodą jest zestaw niespodzianka, w którego skład wchodzi 6 pełnowartościowych kosmetyków marki Eveline.

Zachęcam do udziału :)

Szczegółowy regulamin rozdań na moim blogu znajdziecie TUTAJ.
Wysłanie zgłoszenia równoznaczne jest z akceptacją niniejszego regulaminu.

Pozdrawiam,

środa, 18 listopada 2015

Recenzja - Anida, odżywczy krem do rąk i paznokci

Zadbane dłonie to wizytówka każdej kobiety. Pracując w zawodzie kosmetyczki, gładka skóra jest niezwykle ważna, bo podczas zabiegu nasze dłonie często mają styczność ze skórą klientki i powino to być przyjemne uczucie. Dlatego też od pewnego czasu krem do rąk towarzyszy mi stale. Po wykończeniu świetnego kremu z L'Occitane (recenzja), szukałam czegoś równie skutecznego, nie pozostawiającego tłustego filmu na skórze. Produkt, o którym napiszę Wam dzisiaj dostałam od mojej kochanej Oluśki. Czy zaspokoił moje wysokie wymagania? 

Anida Pharmacy
Odżywczy krem do rąk i paznokci 
Skóra bardzo sucha i szorstka
Wosk pszczeli i olej makadamia


Skład: Nie powala, choć jak na produkt za taką cenę jest całkiem poprawny. Na drugim miejscu olej z orzechów Makadamii, później Gliceryna i wosk pszczeli, w dalszej kolejności nieszczęsna parafina, moim zdaniem zbędna. W składzie znajdziemy również witaminę E oraz panthenol i alantoinę, wśród konserwantów dwa parabeny i, niestety, pochodną formaldehydu.

Aqua (Water) - woda, rozpuszczalnik \
Macadamia Ternifilia Seed Oil - olej z orzechów makadamia, emolient tłusty, kondycjoner 
Caprylic/Capric Triglyceride - emolient tłusty, modyfikator reologii 
Ceteareth-20 - niejonowa substancja powierzchniowo czynna, emulgator O/W, modyfikator reologii, solubilizator 
Cetearyl Alcohol - niejonowa substancja powierzchniowo czynna, emolient tłusty, substancja konsystencjotwórcza 
Glycerin - gliceryna, humekant, hydrofilowa substancja nawilżająca skórę 
Beeswax - wosk pszczeli, substancja wiążaca, stabilizator emulsji, substancja maskująca, kondycjoner, regulator lepkości 
Mineral Oil - olej mineralny (ciekła parafina), emolient tłusty, substancja filmotwórcza, pochodna ropy naftowej 
Tocopheryl Acetate - witamina E w formie estru, antyoksydant, przeciwutleniacz, hamuje procesy fotostarzenia skóry, hamuje powstawanie wolnych rodników, wzmacnia barierę naskórkową i hamuje TEWL, zapobiega powstawaniu stanów zapalnych, wzmacnia ściany naczyń krwionośnych
D-Panthenol - pro-witamina B5, hydrofilowa substancja nawilżająca, łagodzi podrażnienia, przyspiesza gojenie, łagodzi zaczerwienia, podrażnienia skóry  
Polyacrylamide - substancja wiążąca, filmotwórcza 
Hydrogenated Polydecene - emolient, lipofilowa substancja filmotwórcza, ogranicza TEWL, poprawia właściwości aplikacyjne 
Laureth-7 - niejonowa substancja powierzchniowo czynna, substancja zwilżająca, emulgator O/W, modyfikator reologii\
Allantoin - substancja aktywna, działa przeciwzapalnie, łagodzi podrażnienia, wspomaga procesy regeneracji i odbudowy naskórka. stymuluje procesy gojenia się ran, daje uczucie gładkości na skórze 
Propylene Glycol - hydrofilowa substancja nawilżająca skórę, promotor przenikania, humekant, wspomaga działanie konserwująca 
Dizolidinyl Urea - substancja konserwująca, pochodna formaldehydu 
Methylparaben - substancja konserwująca 
Propylparaben - substancja konserwująca 
Parfum - substancje zapachowe 
Hexyl Cinnamal - składnik kompozycji zapachowej, imituje zapach jaśminu 
Lilial - składnik kompozycji zapachowej, imituje zapach lilii 
Limonene - składnik kompozycji zapachowej, imituje zapach skórki cytrynowej 
Źródło: Kosmopedia.org, CosIng

Cena regularna: 5.50 zł (apteka stacjonarna) 
Pojemność: 100 ml
Dostępność: widziałam go w aptekach stacjonarnych, zapewne znajdziecie go również on-line, nie wiem czy dostępny jest w drogeriach

Krem znajduje się w tubie z miękkiego plastiku, zamykanej na klapkę typu "klik", co jest szalenie wygodnym rozwiązaniem dla tego typu produktów. Graficznie dość czysto i oszczędnie, ładnie i elegancko. Produkt ma gęstą, kremową, gładką konsystencję w kolorze białym i bardzo przyjemny, kwiatowy, słodko-kwaśny zapach. Ponieważ wystarczy go niewiele na jednorazową aplikację, wydajność oceniam jako wysoką.


Obietnice producenta a rzeczywistość...
Producent twierdzi, że krem "posiada bardzo dobre właściwości osłonowe i pielęgnacyjne. Odbudowuje zniszczoną i popękaną skórę rąk. Zapobiega tworzeniu się suchego naskórka. Wosk pszczeli działa natłuszczająco, ochronnie i zapobiega wysuszaniu skóry. Olej makadamia posiada wyjątkowe właściwości regeneracyjne - zmiękcza i wygładza naskórek, przyspiesza odbudowę uszkodzeń skóry i skutecznie łagodzi podrażnienia". Brzmi pięknie, a jak jest w rzeczywistości? 

Krem łatwo rozprowadza się po skórze, rzeczywiście dobrze ją nawilża, wygładza i zmiękcza. Szybko się wchłania, choć pozostawia na skórze delikatny film, który znika dopiero po kilku minutach. Po wchłonięciu dłonie są dobrze nawilżone, odżywione, gładkie i miękkie. Nie zauważyłam działania na paznokcie, ale dobrze radzi sobie również z przesuszonymi skórkami wokół nich. Delikatny zapach utrzymuje się dość długo na skórze. Co ciekawe uczucie nawilżenia jest długotrwałe i utrzymuje się nawet po kilkukrotnym myciu dłoni, a regularne stosowanie sprawia, że skóra dłoni jest w świetnej formie.


Podsumowując jest to doskonały krem w bardzo przystępnej cenie. Jest wydajny, ładnie pachnie, film, który pozostawia szybko się wchłania. Jedyne zastrzeżenia mam do takiego sobie składu, ale skoro krem działa i kosztuje 5 zł, to nie będę narzekać i polecam z czystym sumieniem.

Czy kupię ponownie? 
Zapewne TAK

Ocena ogólna:
 -------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Pozdrawiam,

czwartek, 12 listopada 2015

Kolorowy czwartek na paznokciach - Sally Hansen, Good to Grape

Od czasu jak zakochałam się w hybrydach rzadko na moich paznokciach gości klasyczny lakier. Jednak obok niektórych kolorów nie mogę przejść obojętnie, tak było właśnie z odcieniem, który chciałabym przedstawić Wam dzisiaj.

Sally Hansen
Complete Salon Manicure
Good to Grape (409)


Lakier zamknięty jest w typowej dla tej serii buteleczce o oryginalnym kształcie, ze srebrną nakrętką z czarnym "kołnierzem". Pędzelek jest długi, dobrze trzyma się go w dłoni, o szerokim, średniej długości, wyprofilowanym włosiu. Lakierem wygodnie maluje się paznokcie.
Sam lakier ma średniej gęstości konsystencję, nie rozlewa się na skórki, dość szybko schnie, choć wymaga odczekania aż wyschnie pierwsza warstwa przed aplikacją drugiej, w przeciwnym razie na paznokciach pozostaną nieestetyczne smugi bo pędzelek lubi ściągać nałożoną już a niedoschniętą warstwę lakieru. Pełne krycie i głębię koloru zapewniają dwie warstwy lakieru.


Po wyschnięciu pięknie błyszczy na paznokciach.
Kolor lakieru jest przepiękny, przypomina mi jagodowy koktajl. Wbrew nazwie nie jest to odcień winogron, a właśnie jagód zmieszanych ze śmietaną czy maślanką. Idealny, lekko przytłumiony, jesienny fiolet. Prezentuje się na paznokciach elegancko i pięknie.
Jeśli chodzi o trwałość, to na bazie, pokryty top-coatem lakier trzyma się bez problemu tydzień, lekko ścierają się jedynie końcówki i oczywiście widoczny jest odrost.


Cena regularna: 29,90 zł (w Rossmanie), ja za swój zapłaciłam niespelna 9,00 zł na e-zebra.pl
Pojemność: 14,8 ml
Dostępność: drogerie stacjonarne (m.in. Rossmann) i internetowe (np. e-zebra.pl)


Jestem wielką fanką lakierów z tej serii, choć pełnej, drogeryjnej ceny bym za nie nie zapłaciła, pomimo tego, że są to bardzo porządne produkty. Duża pojemność, wygodny pędzelek i wysoka jakość lakieru z pewnością sprawiają, że może mieć wiele fanek, choć rzadko widuję go na innych blogach.
Polecam jednak z czystym sumieniem, jednak szukajcie raczej w drogeriach on-line. Może nie ma tam najnowszych odcieni i jest mniejszy wybór, ale za to ceny lakierów przemawiają zdecydowanie na ich korzyść :)



Pozdrawiam,

środa, 4 listopada 2015

Inspired by... Charlize Mystery, II edycja - pierwsze wrażenia

Pudełka kosmetyczne nigdy mnie nie kusiły. Za to gdy pojawiły się pudełeczka Inspired by... od razu wiedziałam, że przynajmniej na jedno sie zdecyduję. Wybór padł na Ewę Chodakowską, którą lubię i cenię za to, co robi dla setek, nawet tysięcy Polek, i choć zawartość mnie nie powaliła, uważam, że nie był to zły wydatek.

Drugim pudełkiem pierwszej edycji, na które skusiłam się gdy znałam już jego zawartość było pudełko Charlize Mystery, a zdecydowałam się na nie właściwie tylko dlatego, że wśród innych produktów był Krem BB marki Skin79. Pudełko kosztowało mnie niespełna 90 złotych, więc była to prawdziwa okazja (sam krem kosztuje ponad 100 zł).

Druga edycja miała się pojawić po trzech miesiącach, zapomniałam anulować subskrypcję i już w lipcu została z mojej karty pobrana opłata za dwa kolejne pudełka. Jakże wielkie było moje rozczarowanie gdy temin ich wysyłki był stale przesuwany, bym w końcu, kilka dni temu, otrzymała informację, że moje pudełko Inspired by Charlize Mystery wyruszyło w drogę do mnie.


Tym razem paczka dotarła w znacznie lepszym stanie niż poprzednio, bibułka otulająca produkty była w całości. Podekscytowana tym, co też znalazło się w zestawie otworzyłam je i... Nastąpiło wielkie rozczarowanie.

Samo pudełko, wykonane z przyjemnego, aksamitnego, foliowanego papieru kaszerowanego na sztywnym kartonie, spakowane jest w dodatkowy karton zabezpieczający. Otwiera się bez problemu, wszystkie produkty dotarły do mnie bezpiecznie. A co znalazłam wśród nich?


Garance Dore "Love, Style, Life", wydawnictwo Znak 
Produkt pełnowymiarowy
Książka o modzie i stylu to pierwsza pozycja na liście załączonej do pudełka. Choć nie trafi raczej w moje gusta, jest ładnie wydana, wydrukowana na wysokiej jakości papierze. Co ciekawe cena na stronie wydawnictwa (ok. 41,00 zł) znacznie odbiega od ceny podanej na liście przewodnim załączonym do pudełka. Nie powiem o niej nic więcej, bo nawet nie zdążyłam jej jeszcze przejrzeć.
Cena: 55,00 zł

QBox "Owocowe wyciszenie"
Produkt pełnowymiarowy
Następna pozycja w pudełku to herbata zapakowana w elegancka puszkę z okienkiem, przez które widzimy jej zawartość. Wygląda i pachnie bardzo interesująco, być może podzielę się z Wami moimi odczuciami na temat tej herbaty gdy juz ja wypróbuję.
Pojemność: 45 g
Cena: 39,00 zł

Pixie Cosmetics, pędzel flat top (numer 7)
Produkt pełnowymiarowy
Pedzel wykonany z syntetycznego włosia, bardzo przyjemny w dotyku, zapakowany w eleganckie, kartonowe pudełko. Jestem go szalenie ciekawa, choć rzadko używam pędzli tego typu. Marka jest mi zupełnie obca, więc chętnie się z nią zapoznam, zwłaszcza, że pędzel wygląda bardzo elegancko i ma śliczne, seledynowe końcówki włosia.
Kolejna ciekawostka, na stronie producenta cena tego pędzla to ponad 140 zł.
Cena: 74,00 zł



Bielenda, ultranawilżający peeling do ciała Golden Oils
Produkt pełnowymiarowy 
Na pierwszy rzut oka na wyróżnienie zasługuje skład tego produktu. Przyzwyczajona jestem do parafiny jako podstawy składu peelingów drogeryjnych, tutaj jej nie znajdziemy, za to wysoko w składzie widnieje np. masło shea. Wielki plus dla Bielendy. Jestem szalenie ciekawa tego produktu, bo markę lubię i cenię.
Pojemność: 200 ml
Cena: 16,00 zł (na stronie producenta 15,00 zł)

Pantene ProV, odżywka w piance Aqua Light
Produkt pełnowymiarowy
To kolejny produkt, którego jestem bardzo ciekawa. Nie miałam wcześniej odżywki do włosów w formie pianki do spłukiwania. Dodatkowo marki Pantene już bardzo dawno nie stosowałam, więc chętnie się przekonam co po tylu latach sobą reprezentuje.
Pojemność: 180 ml
Cena: 14,00 zł

Golden Rose, Lakier do paznokci Holiday Nail Color
Produkt pełnowymiarowy
Piaskowe lakiery Golden Rose szturmem podbiły serca blogerek i lakieromaniaczek w ubiegłoroczne lato. Samam skusiłam się na kilka kolorów, jedne były bardziej trafione inne mniej. Lakier, który dostałam w pudełku ma piękny, brudnobłękitny odcień, myślę, że spodoba mi się jego wygląd na paznokciach. Lakier opisany jest jako "nowo opracowała formuła", trudno jednak nowiścią nazywać produkt, który na rynku jest od niemal dwóch lat.
Pojemność: 11,3 ml
Cena: 12,90 zł

Delia, żelowy korektor do brwi
Produkt pełnowymiarowy
Nie wiem czy wszyscy dostali ten sam kolor, mnie trafił sie brąz, z czego jestem bardzo zadowolona, bo jakiś czas temu dostałam wersję czarną, której z oczywistych względów nigdy nie użyję. Ten ma szansę zaistnieć w mojej kosmetyczce i z pewnością go wypróbuję.
Pojemność: 7 ml
Cena: 11,50 zł

Jak widzicie w pudełku najbardziej ekskluzywnym produktem jest pędzel flat top, który choć cieszy, nie byłby powodem, dla którego zdecydowałabym się kupić to pudełko świadomie. Kolejnej subskrypcji na pewno nie będzie, a przynajniej nie w ciemno. Gdy już zobaczę zawartość wtedy zdecyduję, czy chcę zainwestować w kolejne pudło czy też nie.

Co mi się jeszcze nie podoba w pudełkach Inspired by...?
Po pierwsze fakt, że z czasem pudełka tanieją. Rozumiem, że chcą się pozbyć zapasów, ale uważam, że to nieuczciwe, by osoby, które decydują się na zakup w ciemno płaciły często znacznie więcej niż te, które kupowały swoje pudełka często dużo później, doskonale wiedząc na co się decydują. OK, nikt mnie nie zmuszał do zakupu pudełka zaraz po premierze (czy nawet jeszcze przed nią), jednak wydaje mi się, że powinnam być za to w jakiś sposób nagrodzona, a nie wręcz ukarana.

Po drugie, do każdego pudełka załączony jest list, pisany podobno przez samą autorkę. Nie wymagam, żeby był on pisany własnoręcznie, jednak chociaż podpis mógłby być zeskanowany i wstawiony "prawdziwy".

W obecnej edycji czekam jeszcze na swoje pudełko od Ewy Chodakowskiej. Mam nadzieję, obejdzie się bez wielkiego rozczarowania.

EDIT: Publikując notkę, drugie zamówione pudełko, czyli II edycja Inspired by... Ewa Chodakowska też już było u mnie. Niestety, było chyba jeszcze większym rozczarowaniem niż pudełko Charlize. W pudełku znalazły się 3 produkty i bon zakupowy i krótko je tutaj opiszę, bo nie zasługuje ono z pewnością na osobny post. Samo pudło doszło w nie najlepszym stanie, bo wpakowane do niego produkty sprawiły, że pudełka nie dało się domknąć. Ale nic to. Bibułka okalająca produkty nienaruszona, w środku list od Ewy (oczywiście podpisany przez komputer), list przewodni z listą i cenami poszczególnych produktów, w końcu same produkty. A wśród nich...



Swederm, puder brązujący
Produkt pełnowymiarowy
Wygląda dość interesująco. Matowy, wypiekany puder brązujący w ciekawym, tekturowym pudełku, o świetnej pigmentacji, w dość ciemnym, brązowym odcieniu bez pomarańczowych tonów. Sama bym go sobie pewnie nie kupiła, ba, nawet nie miałam świadomości istnienia takiej marki, ale może okazać się produktem ciekawym. Zobaczymy.
Pojemność: 13 g
Cena: 89,00 zł

Metamorfoza, trening funkcjonalny
Produkt pełnowymiarowy
Kolejna płyta z ćwiczeniami by Ewa Chodakowska. Byłby to świetny produkt gdyby nie fakt, że ta konretna płyta z ćwiczeniami już od dawna jest w mojej kolekcji, co twórcy pudełka mogli bez problemu przewidzieć, w końcu pudełko Ewy kupią raczej jej fanki czy też osoby, które lubią ją i jej treningi.
Cena: 34,00 zł


Never Ever, bon zakupowy o wartości 150 zł
I to już jak dla mnie kompletne nieporozumienie. Zupełnie nie pojmuję, dlaczego ktoś wkłada do takiego pudełka bon towarowy, którego niektóre z nas nie będą w stanie wykorzystać. Ceny w butiku powalają, za zwykła czapkę dresową życzą sobie 69,00 zł, a osoba o moich gabarytach może zapomnieć o kupieniu czegoś do ubrania, choćby zwykłego t-shirtu... Brak słów. Nie mam pojęcia, co zrobię z tym bonem, sama niestety go raczej nie wykorzystam...

Fitmark, Lunch Bag
Produkt pełnowymiarowy
I to chyba najbardziej trafiony ze wszystkich produktów. Świetne pudełeczka z tworzywa sztucznego, szczelnie zamykane, zapakowane dodatkowo w poręczną torbę termiczną. Z tego co widzę zestaw występował w trzech wersjach kolorystycznych, mnie trafiła się czarna. Z całą pewnością będą używane przeze mnie, bo często zabieram do pracy coś do zjedzenia. To chyba jedyny produkt z powodu którego nie uważam tego pudełka za totalną porażkę. Generalnie jak przeszuka się sieć, to pudełek tych jest mnóstwo i podejrzewam, że kiedyś skuszę się na jakiś inny model. Na stronie producenta ten model pudełka dostępny jest w cenie niespełna 30 Euro.
Cena: 129,00 zł

Jak widzicie produktów w pudełku było niewiele. Największym rozczarowaniem jest bon zakupowy, z którego osoba mojej postury nawet nie skorzysta. Czuję się dyskryminowana przez twórców pudełka, którzy najwyraźniej uważają, że pudełko Inspired by Ewa Chodakowska kupują osoby noszące maksymalnie rozmiar L (czyli jakieś 40/42).


Drugie w tej edycji pudełko przekonało mnie, że na kolejne z całą pewnością się nie zdecyduję, a na pewno nie w ciemno i nie za takie pieniądze. Szkoda, bo inicjatywa szalenie mi się spodobała. Niestety realizacja i dobór produktów pozostawia bardzo wiele do życzenia. Zauważcie też, że w wielu pudełkach II edycji znalazły się produkty innych autorów z edycji pierwszej.

A wy zdecydowałyście się na jakieś pudełko Inspired by...?

Pozdrawiam,

poniedziałek, 2 listopada 2015

Pięciu wspaniałych, czyli ulubieńcy miesiąca - październik 2015

Sobota i niedziela były tak piękne, że aż żal było siedzieć w domu. W sobotę odwiedziliśmy z P. groby naszych bliskich, a popołudniu wybraliśmy się na spacer po pięknym, jesiennym lesie. Warto wykorzystać te ostatnie, piękne, słoneczne chwile. Czy Wy też kochacie kolory jesieni, jej zapachy, spadające liście... Ja uwielbiam. To najpiękniejsza pora roku.


Przechodząc jednak do meritum... Kolejny miesiąc tego roku dobiegł końca tak szybko, że nie zdążyłam się spostrzec, pora więc na...



Norel Dr Wilsz, żel hialuronowy 3%
Do tej pory stosowane żele hialuronowe niespecjalnie miały jakis spekakularny wpływ na moją cerę. Ten kosmetyk poleciła mi Nuneczka, która zachwycała się działaniem kosmetyku. A ponieważ w sklepie, w którym zaopatruję się w kosmetyki dla moich klientek, była akurat promocja na ten produkt, postanowiłam się skusić. I nie żałuję. Żel przepięknie nawilża moją skórę, nawet w połączeniu z najzwyklejszym kremem. Rano skóra jest świetnie nawilżona a suche skórki odchodzą w niepamięć. Piękna, szklana buteleczka i opakowanie z pompką jedynie dopełniają obrazu tego kosmetyku, o którym z pewnością za jakiś czas napiszę więcej.


Norel Dr Wilsz, tonik w żelu z kwasem migdałowym
Do kwasów w czystej postaci trudno mi sie przekonać, ale tonik z ich niewielką zawartością to już całkiem inna sprawa. Korzystając z okazji również i ten produkt profesjonalny trafił do mojego koszyka. Ponieważ mam cerę suchą i wrażliwą nie byłam pewna jaki skutek przyniesie jego używanie, ale zaryzykowałam i absolutnie nie żałuję. Tonik nie tylko rewelacyjnie tonizuje skórę i przygotowuje na przyjęcie żelu hialuronowego i kremu. Pomógł mi się pozbyć pojawiających się co jakiś czas na mojej brodzie wyprysków, a także rozjaśnił przebarwienia pod oczami, ale o tym na pewno przeczytacie w recenzji, której z pewnością się doczeka.


Maybelline Color Tattoo, cień do powiek w kremie, 25-Everlasting Navy
W ubiegłym miesiącu jednym z ulubieńców był również cień z tej serii, którego z uporem maniaka używam do brwi. Tym razem króluje wersja barwna, perłowa, konkretnie w odcieniu granatu, choć jego seledynowy brat również czasem ma swój udział w codziennym makijażu. Cienia używam do malowania kresek na powiece, po genialnie sie do tego sprawdza. Odcień seledynowy jest nieco bardziej suchy od granatu, przez co może się osypywać podczas aplikacji, ale z użyciem łamanego pędzelka do linera (w moim przypadku Zoeva 315 fine liner) można dzięki tym cieniom wyczarować przepiękną kreskę na powiece, która nie osypuje się, nie blaknie i utrzymuje się cały długi dzień. Nie rozmaże nam się na powiece i nie sprawi, że pod koniec dnia będziemy wyglądały, jakby ktoś nam podbił oko. Zapewne również i te cienie doczekają się pełniejszej recenzji.


Catrice Glamour Doll, Curl & Volume Mascara, tusz do rzęs
Maskara ta skradła moje serce. Przepięknie rozczesuje i pogrubia rzęsy, delikatnie je podkręca. Po nałożeniu dwóch warstw i rozczesaniu rzęsy wyglądają niemal jak sztuczne. Maskara nie osypuje się, łatwo się z nią pracuje pomimo dość dużej szczoteczki. Kolejny egzemplarz czeka już w szufladzie.


Wibo Diamond Illuminator, rozświetlacz prasowany
Znalazłam go w pudełku Joy Box, pierwszym typowo kosmetycznym pudełku na jakie się skusiłam. Nie używam go w tradycyjny sposób, bowiem mam już swoje ulubione produkty w tym zakresie, genialnie jednak sprawdza się jako cień do powiek. W połączeniu z kreskami wykonanymi cieniamy Maybelline Color Tattoo i na bazie Avon (swoją drogą również rewelacyjnej, o której możecie poczytać TUTAJ) utrzymuje sie cały dzień i wygląda absolutnie pięknie. Odcień wygląda na ciepły, ale na powiece wyrównuje jej koloryt, trochę sie stapia i daje jedynie ładny, mieniący się efekt nie dominując w makijażu. Kosmetyk nie zbiera się w załamaniu, nie blaknie w ciągu dnia, nie osypuje się, ma piękny odcień i perłowy połysk bez drobin czy brokatu. Do tego świetnie się aplikuje, jest delikatnie kremowy przez co dobrze trzyma się pędzla i wystarczy jego odrobina, aby pokryć całą powiekę, więc jest szalenie wydajny. Polecam z czystym sumieniem.

Tak wyglądają moi ulubieńcy na początek jesieni. A jak u Was?


 Pozdrawiam,